Na mapie Czech wygląda jak palec wciśnięty w terytorium Niemiec. Cienki, zielony pas między Saksonią a Łabą, zakończony kilkoma miasteczkami, o których większość Czechów wie tylko tyle, że „nie ma tam po co jechać”. Szluknowski Cypel – region, o którym mówi się w mediach zwykle wtedy, gdy znowu dochodzi do zamieszek, bójek, albo pożaru w pustostanie zamieszkiwanym przez Romów. A jednak to miejsce jest jak soczewka: skupia w sobie wszystko to, o czym Czechy nie chcą głośno rozmawiać – biedę, uprzedzenia i zapomnianą prowincję.
Zapomniani przez Boga i Pragę
Szluknov, Rumburk, Varnsdorf – trzy miasta, które tworzą serce tego regionu. Kiedyś tętniące przemysłem tekstylnym, dziś żyjące głównie wspomnieniami dawnych fabryk (i zasiłkami). Po 1989 roku, gdy państwowe zakłady upadły, tysiące ludzi zostało bez pracy. Ci, którzy mogli, wyjechali – do Pragi, Liberca, albo za granicę. Ci, którzy zostali, często żyją dziś w biedzie, w domach o odpadającym tynku, pośród ulic, gdzie pustostany stały się tanim schronieniem dla najbiedniejszych rodzin.
Właśnie w takich miejscach zaczęły osiedlać się romskie rodziny z innych regionów Czech. Czynsze były tu najniższe w kraju, mieszkania dostępne, a lokalne samorządy – pozbawione narzędzi i funduszy – nie były w stanie zapobiec tworzeniu się enklaw ubóstwa – współczesnych gett. W krótkim czasie powstały całe romskie ulice i osiedla – odcięte społecznie i ekonomicznie od reszty kraju.
Nie ma pracy, nie ma nadziei
W Rumburku spotkałem starszego mężczyznę, który pamięta czasy, gdy „fabryki pracowały dzień i noc”. – „Jak upadła fabryka włókiennicza, to skończyło się życie. Potem przyszli Romowie, bo tanio, a potem już tylko policja” – mówi bez złości, ale z rezygnacją. To zdanie powtarza się tu często. Bo gniew nie narodził się z dnia na dzień. W 2011 roku napięcia wybuchły z całą mocą. 7 sierpnia 2011 w Novym Borze doszło do rzekomego ataku maczetą ze strony Romów na gości jednego z lokalnych barów. To jedna z pierwszych iskier, które rozniecały atmosferę nieufności.
Dwa tygodnie później dochodzi do nocnych starć w Rumburku. Młodzież z obu stron (Romowie i „biała większość”) doprowadza do bójki, kilka osób trafia do lokalnego szpitala. Media zauważają tą sytuację i rozpoczyna się ogólnokrajowa nagonka. Pierwsze strony gazet pełne są tekstów o rasistowskich rozróbach. Seria brutalnych bójek między Romami a Czechami doprowadziła do największych od dekad antyromskich demonstracji w kraju. W Varnsdorfie i Rumburku tysiące ludzi maszerowało ulicami z transparentami „Przestańcie nas terroryzować”, a pod oknami romskich domów rzucano kamienie. Policja rozdzielała tłum, ale problemu nie rozwiązała – bo ten był głębszy niż agresja kilku grup młodzieży.
Bieda rodzi frustrację – niezależnie od pochodzenia
To, co wydarzyło się w Szluknowskim Cyplu, to nie tylko historia o konflikcie etnicznym. To także opowieść o upadku prowincji. O Czechach, którzy czują się opuszczeni przez własne państwo, i o Romach, którzy w tym opuszczeniu znaleźli się na samym dnie. Socjologowie nazywają to „spiralą marginalizacji”. W praktyce wygląda to tak: upadek przemysłu → bezrobocie → odpływ ludzi → spadek cen nieruchomości → napływ biednych rodzin (często romskich) → wzrost napięć → dalsza stygmatyzacja regionu.
Koło się zamyka. Każdy czuje się ofiarą, każdy ma swoją rację.
– „Romowie też chcą żyć normalnie, ale nikt ich tu nie zatrudni” – odpowiada mi jedna z osób mieszkająca w Varnsdorf, na co dzień pracująca z romską młodzieżą . – „Dzieci w szkole od początku są stygmatyzowane. Jak mają się uczyć równości, skoro siedzą w klasie tylko z innymi Romami?”
Wystarczy iskra
Czeska polityka lokalna nie pomaga. Populistyczne ugrupowania często wykorzystują temat Romów w kampaniach wyborczych. W 2013 roku w Szluknowskim regionie pojawiały się plakaty z hasłami o „przywróceniu porządku”. W praktyce oznaczało to więcej patroli i mniej dialogu.
Jednocześnie część mieszkańców – także Romów – czuje, że rząd w Pradze o nich zapomniał. Skrajnie biedy region, położony z dala od głównych tras i przemysłu. Niepotrzebny, niewidoczny. Jest, chociaż gdyby go nie było – dla Pragi niewiele by się zmieniło. No chyba, że na lepsze. Szluknowski Cypel jest geograficznie i mentalnie odizolowany. Brak inwestycji, słaba komunikacja i upadek przemysłu stworzyły idealne warunki dla społecznego wykluczenia. Tam, gdzie brakuje pracy i perspektyw, gniew zawsze znajdzie ujście. A jeśli w dodatku pojawia się „inny” – łatwo go wskazać jako winnego.
W ostatnich latach sytuacja jest spokojniejsza, choć problemy pozostały. W Rumburku powstały projekty integracyjne, a niektóre szkoły prowadzą programy wspólnej edukacji romskich i czeskich dzieci. Działa też kilka lokalnych organizacji, które starają się zmieniać obraz Romów w regionie.
Nie jest łatwo – bo stereotypy są głęboko zakorzenione, a bieda nie znika od kampanii społecznych. Ale coś się rusza.
Na końcu mapy – w środku problemu
Szluknowski Cypel to nie tylko geograficzna osobliwość. To symbol tego, jak łatwo można przegapić ludzi, którzy żyją „na końcu mapy”. W kraju, który lubi myśleć o sobie jako o spokojnym i uporządkowanym sercu Europy, istnieje miejsce, gdzie frustracja i nierówności kipią tuż pod powierzchnią. I może właśnie dlatego warto o tym pisać – bo to nie jest tylko historia o Czechach i Romach. To historia o tym, jak każde społeczeństwo – jeśli przestanie widzieć własne peryferie – może pewnego dnia obudzić się wśród ruin dawnych fabryk i nowych murów między ludźmi.


